Posty

Wyświetlanie postów z 2015

Na STARych śmieciach

Obraz
Uwaga!!! Poniższy tekst może zawierać i zawiera spore ilości faktów fabularnych pochodzących z filmu „Gwiezdne wojny VII: Przebudzenie Mocy”. Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem, lub farmaceutą, gdyż każda z tych informacji może wywołać szereg psychofizycznych stanów od irytacji, po rozczarowanie. Innymi słowy: nie chcesz znać fabuły – nie czytaj. O czym mógłby być ostatni wpis tego roku, jeśli nie o siódmej części „Gwiezdnych wojen”?     Gdy już umilkną uciszające, acz potrzebne, atyspoilerowe posykiwania, gdy opadnie entuzjazm wywołany faktem, że wreszcie mamy nową historię, bez powtórek i konfrontacji z kilkudziesięcioletnim kanonem, ludzie zaczną „Przebudzenie Mocy” traktować bardzo oschle. Nihil novi sub astris , powiedzą. Wszystko już było. I nie da się zaprzeczyć, że mają rację.    Ale czy to źle?    Co tak naprawdę uczynili twórcy filmu? To czego się współcześnie czytelnicy Cortazara spodziewają po lekturze „Gry w klasy”: że z tych samych elementów,

Wdowi post

Obraz
Wyobraź sobie, że wchodzisz ciemną, zimową nocą do wanny pełnej ciepłej, aromatycznej wody. Łazienka jest skąpana w półmroku płomieni dziesiątek świec. Twoje zziębnięte ciało zdaje się tajać pod dotykiem wody. Przymykasz oczy i pogrążasz się w doświadczeniu ciepła, komfortu i spokoju.    O czym ja piszę? O muzyce.    Zazwyczaj pod koniec roku popełniam posta o utworze lub płycie roku. Tym razem będzie to „zespół roku” i od razu trzy płyty i cały bukiet utworów. Zespół nazywa się TRUE WIDOW i w sumie w tym roku nic nowego nie wydał. Ale niemal rok temu w zakładkach opatrzonych etykietką „do sprawdzenia” zostawiłem sobie link do ich płyty „Circumambulation”. Gdy ją sobie wrzuciłem do posłuchania, poczułem mniej więcej to, co opisałem w pierwszym akapicie.     Jaka jest ta ich muzyka? Wolna i ciężka. Ten wyświechtany frazes jest w ich przypadku niezwykle stosowny. Ba, rzekłbym, że jest to jedyny zespół, którego muzykę mógłbym opisać tą koniunkcją epitetów. Przy ich muzyce cały nu

Urorurodzinowo

Obraz
Rzadko kiedy zdarza mi się trafić z notką biograficzna w urodziny. A zdarzyło mi się dziś. I to chodzi o osobę nie byle jaką. Ladies and gentelmen , oto Hedy Lamarr. Hedy Lamarr w roku 1940. Źródło. Wspomniana nawet przez dzisiejsze Google doodle Hedy była pierwszą aktorką, która rozebrała się całkowicie w scenie filmowej. To nie czyniłoby ją w żaden sposób ciekawszą niż Linda Lovelace, gdyby nie inne jej przymioty, które zbliżają ją bardziej do AdyLovelace . Otóż panią Lamarr (podówczas jako Hedy Kieser Markey) zajmowała się chemią (z małymi sukcesami), usprawniła system sygnalizacji świetlnej i w 1942 roku uzyskała wraz z Georgem Anthelim patent na system utajnionej łączności bazującej na zaprogramowanym przełączaniu między kanałami. Aplikacja patentowa pani Lamarr. Źródło . Frequency hoping spread-spectrum , jak nazywa się ten system, stał się dla telekomunikacji radiowej tym, czym wynalezienie generatora prądu przemiennego dla elektrotechniki. Bez wynal

Nim napiszesz post

Obraz
Serdeczny mój kolega nauczył mnie, że podstawowe pytanie zarządzania brzmi: po co? Może bardziej dostojnie brzmiałoby: w jakim celu? , ale przekazał mi je w tej właśnie nader dosadnej formie. Samo postawienie tego pytania na piedestale pytania podstawowego sugeruje nadrzędną wartość celowego działania, co mogłoby stanowić samodzielny powód do sympatycznej pogawędki filozoficznej z butelką szkockiej w tle.     Ale wróćmy do „brzytwy Sławka”, nazwanej tak per analogiam do „brzytwy Ockhama”.  Patrzę w kalendarz i jak ten chłop z mrożkowego „Indyka” myślę: „idzie kolejny weekend, może by napisać post”. I ręce mi jakoś jesiennie opadają. Nie dlatego, ze nie mam o czym pisać. Zaległe a pomysłowe posty o wampirach u Wattsa, Castanedzie (już kilka lat temu obiecany samemu sobie), o Mary Kenneth Keller, czy o Wyspach Diomedesa: jest o czym pisać. Ale czy jest po co?     Czy ktoś mnie czyta? Ze statystyk wynika, że prócz kilku botów wyszukiwarkowych, tak. Co najmniej kilkoro żywych ludzi. A

Zimny grób komandora Vitusa

Obraz
Ile wynosi odległość między granicami USA i Federacji Rosyjskiej? Jeśli chcesz wydąć wargi i unieść brwi przygotowując się do odpowiedzi w stylu „no, to tak kilka tysięcy kilometrów, bo cały Atlantyk i Europa...” to uprzedzam, że jesteś w błędzie. Odległość wynosi okrągłe zero. Oba państwa graniczą ze sobą na morzu. A minimalna odległość pomiędzy lądowymi terytoriami wynosi niecałe cztery kilometry – tyle wody dzieli od siebie należącą do Rosji Wyspę Ratmanowa (Wielką Diomedę) od Małej Diomedy –  należącej do Stanów.     Ale jak do tego doszło? No dobrze, tak, oczywiście, Rosja sprzedała Stanom Alaskę. Ale skąd ją miała? Przecież jej chyba nie wytworzyła na Uralu i nie przeciągnęła na Pacyfik?! I tu odpowiedź brzmi: nieomal. Teraz, gdy już wytworzyliśmy namiastkę wystudiowanego napięcia, należy flegmatycznie rzucić klasykiem, co niniejszym czynię: Jednak nie uprzedzajmy faktów. B. Wołoszański Klucz do sprawy leży w nazwie miejsca, które dzieli Amerykę od Azji, a którego pokonan

Ostatnie tango Chochołów

„ Naplułem na Polskę. I co wy na to, moi mili?”. Tak brzmi najkrótsze podsumowanie „Trans-Atlantyku” W. Gombrowicza. I co my na to?    Gdy w 1953 roku paryska „Kultura” wydrukowała tę powieść, zanotowała największy jednorazowy spadek prenumeratorów w swej historii. Żaden tekst krytyczny, czy publicystyczny, polityczny, nie był tak bulwersujący, jak ta ledwie ponad stu stronicowa powieść.     Czym to tak Ojczyznę swą Witold Gombrowicz znieważył?    Historia zaczyna się dnia 21 sierpnia 1939 roku, gdy do nadbrzeża portu w Buenos Aires cumuje transatlantyk m/s „Chrobry”. Jest to jego dziewicza podróż. Ledwie 29 lipca tamtego roku o godzinie 16:00 wypłynął z portu w Gdyni, na swym pokładzie niosąc Polaków ku brzegom Ameryki Południowej. Historycznie rzec ujmując, według dziennika pokładowego m/s „Chrobry” zawinął do Buenos Aires już dzień wcześniej, o godzinie 11:00. Choć nie jestem pewien, czy nie określono raczej godziny zatrzymania na redzie portu i zgłoszenia kapitanatowi gotow

Konkluzja wujka Staszka #7: Crowley kontra św. Katarzyna

Obraz
Ledwie rok minął od awantury o Sashę Grey na krakowskim festiwalu Unsound, a znów o tej imprezie robi się głośno i (nie)ciekawie. Chodzi o występ zespołu Current 93, który miał się odbyć w kościele św. Katarzyny.    Jak donoszą media tu i tu , pewien bloger uznał, że zespół propaguje satanizm, gdyż w jego znaku figuruje „odwrócony pentagram”. Dla zilustrowania jak odwrócony pentagram nie wygląda zaprezentuję teraz rzeczone logo:   Logo zespołu Current 93, którego trzeba się najpierw mocno naszukać, bo jakoś go nie eksponują.  Znalezione w końcu tu Kuria nieco się zlękła i kazała proboszczowi wyprosić muzyków. Oni (w gruncie rzeczy sam jeden David Tibet, wokół którego cały projekt C93 się kręci), zaczął krzyczeć, że jest chrześcijaninem, że umie po koptyjsku i czytał apokryfy Nowego Testamentu w oryginale. To pięknie. Ale ten znak w tle, za krucyfiksem, to znak związany z thelemą, gałęzią... hmmm... ezoteryki, którą umyślił Aleister Crowley, a którą pan D. Tibet się t

Temat na stronę

Obraz
Gdy Umberto Eco wydał „Cmentarz w Pradze” wybuchła wrzawa: że za grube, że za ciężkie, że właściwie to o co chodzi, że po grzyba ten pamiętnik itd. I na koniec konkluzja, że takie bełkoty satysfakcjonować mogą jedynie zboczonych wykształciuchów, a ludzie to wolą jakąś lekką i zgrabną historyjkę o współczesności. I może jakiś kryminał.     Gdy Umberto Eco wydał „Temat na pierwszą stronę”, który jest krótką, zgrabną opowieścią o tym jak się „robi” dzisiejszą prasę, z wątkiem spiskowym i morderstwem, to nikt nic nie powiedział. Kilka osób ziewnęło i przeszło nad książką do porządku dziennego.     To nie fair.     Do rąk dostajemy książkę „podwójnego zastosowania”. Osoby zainteresowane prostszą rozrywką otrzymują nienajgorzej skonstruowany thriller zaczynający się od tego, że głównemu bohaterowi zabrakło rano wody w kranie. A wieczorem była. Może wzruszylibyśmy ramionami (i on też), gdyby nie fakt, że przyczyną braku wody było zakręcenie zaworów w mieszkaniu. To oznacza, że ktoś w

Konluzja wujka Staszka #6: Zwyczajny człowiek sukcesu

Obraz
Przegrani, podobnie jak samoucy, wiedzą zawsze więcej od ludzi sukcesu, bo żeby odnieść sukces, musisz wiedzieć jedno, nie tracić czasu na poznanie wszystkiego. Satysfakcja płynąca z erudycji jest zastrzeżona dla przegranych. Im więcej ktoś wie, tym bardziej nie powiodło mu się w życiu. U. Eco „Temat na pierwszą stronę” I co teraz?! Muszę szybko odnieść jakiś spektakularny sukces, by nie nazwano mnie pyszałkowatym wykształciuchem. PS. Niektórzy nawet się ze swoją erudycją obnoszą, jak pokazuje to załączony filmik.

Apokalipsa według St. Lema

Obraz
Jest w architektonicznym łuku jeden kamień, który jest specjalny. Będąc umiejscowiony w samym szczycie, wydaje się być on wyróżniony swą wyjątkową pozycją – najwyższą. Gdy spogląda się na piękny, strzelisty profil gotyckiego łuku, tenże kamień, czyli zwornik lub inaczej klucz, w naturalny sposób przyciąga uwagę. Jest zwieńczeniem, szczytem, ponad nim nie ma już nic godnego uwagi...     To skojarzenie pojawia się, gdy wspominam „Fiasko” S. Lema. Oto wszystko co do pewnego momentu napisał galicyjski geniusz znajduje swe ukoronowanie w tej jednej powieści.     Pierwsze jest niepowodzenie.     Począwszy od tytułu, a gdy mamy w rękach egzemplarz z edycji Wydawnictwa Literackiego z roku 1987, to jeszcze od jednolicie czarnej okładki z białoliterowym tytułem napisanym, budowany jest ponury nastrój. Na początku: Las Birnam, makbetowskie miejsce klęski, i Parvis, który idzie ratować ludzi, którzy w owym lesie zostali. W tym swego mentora, komandora Pirxa. Pirx nie żyje! To był dla mnie cio

Międzygwiezdny poltergeist

Ani żar, który leje się z nieba cyklicznie, ani mnogość tematów, o których chciałbym Wam opowiedzieć, nie sprzyjają regularnym publikacjom blogowym.    Mając kilka do połowy napisanych postów, zdecydowałem się dołożyć następny. O filmie „Interstellar”, który wreszcie niedawno obejrzałem. I srodze się rozczarowałem.    Co było złego w tym filmie? Aktorstwo? Całkiem dobre. Pomysł fabularny? Dobry. Wizualizacja, zdjęcia, efekty specjalne – na piątkę. No to czego brakowało? W gruncie rzeczy – świeżości. Zasadniczo, to wszystko już było. Ludzie uwięzieni w pętlach czasowych byli już w „Terminatorze”. Nadawanie alfabetem Morsea przez „ducha” to czysty „Terminus” Dziadka Lema. Brewerie czasowo-grawitacyjne to znów Lem, tym razem w niezrównanym „Fiasku”. Bramy i tunele czasoprzestrzenne, modele zagiętych kartek, to już oglądaliśmy od „Gwiedznych Wojen”, przez „Gwiezdne wrota” do „Ukrytego wymiaru”. Wszystko już gdzieś było. Dlaczego więc nie dam temu filmowi spokoju i po co o nim piszę?

Stary człowiek i Meksyk

Dla wytchnienia od wampirzych wynurzeń proponuję najsłynniejszą powieść Carlosa Fuentesa, czyli „Stary gringo”. Nie jest to lektura wakacyjna, lekka, łatwa i przyjemna. Jest ona gęsta znaczeniami i symbolami. I to w dodatku nieco piętrowymi. Czyli: można nie wiedzieć nic i coś z książki wyciągnąć, albo można wiedzieć dużo i znaczeń wyciągnąć zdecydowanie więcej.     Oto garść spoilerów, które przydadzą się w lekturze tej powieści. To tylko moje, osobiste przekonanie, że warto wiedzieć, znać kilka faktów i postaci, by lektura smakowała lepiej. Ambrose Bierce     Stary gringo nazywa się Ambrose Bierce, ale dowiadujemy się tego dopiero na ostatnich kartach powieści. Przez cały czas konsekwentnie nazywany jest gringo (pogardliwe określenie białego człowieka), starym gringo , bądź „białym generałem” (trochę ironicznie - był majorem w armii amerykańskiej i wojskowym kartografem). Nie zdradzam tu jakichś strasznych tajemnic – autor konsekwentnie wspomina, że stary gringo był autore

Good Ole Vampyres – wieczór czwarty: zwykły drapieżnik

Szeroko rozpowszechniony jest pogląd, że po to, by przedłużyć istnienie gatunku, wampiry muszą doprowadzić w jakiś sposób do tego, by człowiek skosztował ich krwi; potem, gdy człowiek taki umrze, zmartwychwstanie już jako wampir. Tego typu przekonanie należy określić jako czysty przesąd. Ci, którzy umierają w wyniku jednorazowej napaści czy też długotrwałej „eksploatacji” przez wampiry, pozostają już martwi, a poza tym wampiry to ssaki – dosyć specyficznego rodzaju, rzecz jasna – i rodzą się nie inaczej tylko właśnie jak ssaki. B. Leman „Pielgrzymka Clifforda M.” Swego czasu w „Nowej Fantastyce”, bodajże Konrad Lewandowski, opublikował cykl artykułów na styku fantastyki i nauki pod wspólnym tytułem „Alternatywy ewolucji”. Taka zabawa w „co by było gdyby”. Na przykład, gdyby owady nie były w swych rozmiarach ograniczone niewydolnym mechanizmem oddychania poprzez dyfuzję stężeniową (upraszczam, mechanizm ten jest bardzo wydolny, ale do pewnego, progowego rozmiaru ciała). Co by wte

Good Ole Vampyres – wieczór trzeci: dewampiryzacja według Lumleya

Gdy znamy genezę i przebieg choroby, przejdźmy do jej leczenia. Jak wampira utłuc?     Samo zabijanie wampirów mogłoby stanowić odrębną gałąź wiedzy. Sposobów na pozbywanie się wampirów od Juraty po Sołuń jest setki. W cyklu „Nekroskop” możemy dowiedzieć się precyzyjnie czym się pozbywać klienta i dlaczego.    Po pierwsze – kołek.    Kołek wbity w serce nie zabija ani wapira-pasożyta, ani nosiciela, ale unieruchamia pasożyta. To dość ważne. Bez unieruchomienia nie będziemy mogli wykonać następnego kroku. No chyba, że wykorzystujemy ogień lub światło. Ale wtedy też zdecydowanie lepiej, gdy wampir się nam nie rusza.    Kołek musi być z drewna. Chyba autor nie posunął się do analizy dlaczego właśnie drewno, a nie na przykład obsydian (jak przeciwko Innym z „Pieśni Lodu i Ognia”), ale dokładnie opisał, jak wampir radzi sobie z metalem: Strzęp nie był większy od szczenięcia, ale miał ohydny kolor i kształty rodem z koszmarnego snu. Właściwie, nie kształty, a ich potworne zary

Good Ole Vampyres – wieczór drugi: pasożyt

Czy można potraktować wampira jako tasiemca?     Choć trzeba przyznać, że częściej – przynajmniej w pierwszej powieści cyklu – autor porównuje wampira do monstrualnej pchły. Ale chodzi mu o porównanie zachowań, pchlego i wampirycznego łaknienia krwi.     Mowa o cyklu „Nekroskop”, pióra Briana Lumleya, jednego z bardziej płodnych autorów horroru u schyłku XX wieku. Cykl „Nekroskop” obejmuje siedemnaście powieści podzielonych na podcykle o dość nierównym poziomie wykonania. Co do jednego wszyscy się zgadzają: najlepszy jest pierwszy podcykl, określony nazwą główną, czyli „Nekroskop”. Od pierwszego tomu obserwujemy zmagania tytułowego nekroskopa, Harrego Keogha, z wampirami, które to zmagania nabierają rozmachu z każdym kolejnym tomem. Zaczyna się od konfrontacji z młodym, świeżo zwampirzonym rumuńskim (wołoskim, jak zwykł sam siebie nazywać) nekromantą na usługach KGB, a potem napięcie wzrasta, by w trzecim tomie odsłonić bramę do świata, w którym władają wampiry i przez którą to bra